Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Maggie Stiefvater
Tytuł: Wezwij sokoła
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
Stron: 520
Data wydania: 24 lutego 2021
Luty obfitował u mnie w książki Grupy Wydawniczej Foksal – najpierw jedna sztuka od Wydawnictwa YA!, a teraz kolejne od Uroborosa. Cóż jednak poradzę na to, że akurat tyle tytułów wydawało się bardzo interesującymi pozycjami? Zwłaszcza że nie tylko wydawały się, ale również okazały – jeszcze cały czas żyję biopunkową wizją świata stworzoną przez Magdalenę Kucenty. Tymczasem jednak przeskoczyłem z jednej odmiany fantastyki w drugą, bardziej… klasyczną, rozpoczynając jednocześnie kolejny cykl (ech, tak wiele cykli naraz…). Rzecz jasna skusił mnie głównie opis, który obiecywał wiele i sugerował spory potencjał na powieść. Chyba jednak nie do końca są to moje klimaty, zwłaszcza że mam do zarzucenia też sporo od strony bardziej… technicznej. Tylko nie wiem komu, czy autorce, czy też tłumaczowi i redakcji.
W świecie, w którym sny mogą stać się rzeczywistością, trzeba bardzo uważać na swoje marzenia. Zwłaszcza kiedy jest się śniącym, który powołuje do życia wszystko, co tylko pojawi się w jego uśpionym umyśle. Może stać się tak twórcą, jak i zabójcą – stworzycielem i niszczycielem. Może zostać również wykorzystany, a wszelkie życie przez niego powołane, zostanie unicestwione jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W takim świecie nigdy nie wiadomo, co jest prawdą, a co fikcją. Albo raczej co jest naprawdę rzeczywiste, a co jedynie czasowo.
Chaos, chaos i jeszcze raz chaos. Miałem ogromny problem, żeby się dogadać zwłaszcza z początkiem książki. Być może po części wynika to z faktu, że „Wezwij sokoła” osadzone jest w świecie, który został opisany w kilku tomach (o ile dobrze się zorientowałem), jednak mimo wszystko jest to kompletnie nowy cykl, w związku z czym przydałoby się jakiekolwiek wprowadzenie czytelnika. Tymczasem brakło czy to jakiegokolwiek opisu, czy choćby najprostszej ekspozycji w dialogach. Za to otrzymałem przełączanie pomiędzy jednym a drugim miejscem oraz między różnymi postaciami, które zdawały się wiedzieć, co robią, w przeciwieństwie do mnie. Ja w sumie ani nie wiedziałem, co one robią, ani co ja robię.
To jest jednak zapewne „problem” tego, że nie czytałem poprzedniego cyklu. Wygląda na to, że osoby, które są już zapoznane ze światem, nie mają takich wrażeń, jak ja. Bardzo prawdopodobne jest, że po zapoznaniu się z „Kruczym Królem” odniósłbym zupełnie inne wrażenia. Nie byłbym tak zagubiony i zdezorientowany. W „Wezwij sokoła” brakuje bowiem jakiejkolwiek ekspozycji na świat i być może nie jest to żaden błąd, jednak dość jasno trzeba sobie w tym momencie powiedzieć – osobiście odradzam czytanie tego cyklu bez znajomości wcześniejszej twórczości autorki. Inaczej możecie się odbić od muru, tak jak to poniekąd zrobiłem.
Kolejnym problemem, jaki napotkałem już na samym początku, było mnóstwo powtórzeń. Rozumiem, że czytałem wersję przed ostateczną korektą i mogły się trafić różne niedoróbki (a literówek czy złych końcówek było sporo, tego się jednak nigdy nie czepiam w takich egzemplarzach), jednak jawne użycie dziewięć razy tego samego imienia do określenia podmiotu na jednej stronie zawierającej trzydzieści dwa wersy to gruba przesada. Jakby nie można opisać osoby w inny sposób niż tylko jej imieniem. Wszak wiadome jest, że „Ronan” nie może zostać zastąpione za pomocą „mężczyzna”, „brat”, „człowiek”, „śniący”, „on” (wraz z wszystkimi zaimkami osobowymi), czy w jakikolwiek inny, pasujący do okoliczności sposób. Nie da się tego czytać.
Dość duży szok przeżyłem również we fragmencie, za który nie mam pojęcia, kto jest odpowiedzialny – czy sama autorka, czy tłumacz. Ogólnie przeszło to przez tyle rąk, że to nie miało prawa dotrzeć nawet do prebooka. W rozmyślaniach dotyczących tego, czy jedna z postaci ma skoczyć z dachu, czy nie, pojawiły się… wielkości fizyczne. Dokładniej jedna – prędkość. Wyrażona w książce jako metry na sekundę do kwadratu. Jakby tego było mało, pojawiła się sugestia tego, że spadek swobodny ma stałą prędkość (o wartości 9,1 – a jakże! – metrów na sekundę do kwadratu, przypomina Wam to coś? 9,81 m/s2 na przykład, czyli przyspieszenie ziemskie?), co jest już dość kuriozalne. Tego typu elementarne błędy nie powinny się pojawiać nigdy w książkach. Nieważne jakich.
Wielka szkoda, że te wszystkie wypunktowane wyżej problemy się pojawiły (chociaż być może w finalnej wersji będzie nieco lepsza redakcja tych wszystkich powtórzeń). Sam świat wygląda bowiem na całkiem dobrze rokujący – nie spotkałem się jeszcze z systemem śnienia i przenoszenia rzeczy ze snów. Rzeczy lub osób, bo i tak się może zdarzyć. Do tego bohaterowie są naprawdę konkretni – każdy ma swój zestaw cech, którym jest wierny i których się trzyma, dość łatwo jest ich opisać i przede wszystkim nie ma problemu z opisaniem ich podejścia do świata. Zwłaszcza trójka braci Lynch wydaje się naprawdę fajnie skonstruowana i przedstawiona. Zagęszczenie postaci również jest wręcz idealne – autorka prowadzi kilka różnych wątków z wieloma bohaterami, jednak nie sposób się w tym wszystkim pogubić od strony czysto logistycznej.
Trudno mi coś więcej napisać, bo nawet nie mam za bardzo skonkretyzowanej ostatecznej oceny. Męczyłem tę książkę, jednak być może nieco łatwiej by było, gdybym znał poprzedni cykl napisany przez Maggie Stiefvater. Nie jestem jednak przekonany, czy pomogłoby to w usunięciu wrażenia bezcelowości, do której zmierzała większość akcji opisanych na kartkach tej lektury. Tak naprawdę jedynie sam początek z lekkim zarysowanej tła oraz postaci, a także zakończenie, pokazały, gdzie zmierza fabuła. No i czego można się spodziewać po kolejnym tomie. Przyznam jednak szczerze, że jakoś nie mam ochoty dawać kolejnej szansy autorce. Wierzę, że dla fanów „Kruczego króla” będzie to wartościowa pozycja, jednak dla mnie nie była ona tak do końca warta spędzonego z nią czasu.
Łączna ocena: 5/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz