Źródło: Lubimy Czytać |
Autor: K.C. Archer
Tytuł: Instytut
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Emilia Skowrońska
Stron: 464
Data wydania: 29 stycznia 2020
Wydawnictwo Uroboros ma na swoim koncie mnóstwo książek, które bardzo przypadły mi do gustu – a jeszcze większej liczby jak do tej pory nie przeczytałem! Staram się jednak śledzić w miarę możliwości nowości i zapowiedzi i reagować na to, co wypuszczają, aby w miarę możliwości nie robić sobie jeszcze większych zaległości. Zwłaszcza że naprawdę lubię ich książki. Kiedy więc dostałem e-maila z propozycję przeczytania „Instytutu” – pierwszej części dłuższej historii o… pewnej uczelni, zatarłem tylko ręce z uciechy. Potem trzeba było chwilę poczekać na kuriera i voila! „Instytut” jest już za mną. Muszę przyznać, że wypada bardzo fajnie, chociaż ma jedną, mega irytującą wadę. O niej jednak może opowiem nieco później, najpierw się trochę porozpływam nad zaletami...
Kiedy masz jakieś umiejętności, wydają Ci się bardzo pospolite, prawda? To w końcu nic takiego, że umiesz odczytać ludzi z łatwością – to nic trudnego, po prostu jakoś to wychodzi. Nie wchodź jednak wtedy w zatargi ze służbami porządkowymi, bo Twoje umiejętności mogą jednak okazać się nieco mniej pospolite, niż sądzisz. Teddy Cannon sama się o tym przekonała, chociaż udało jej się cudem wylizać z kłopotów. Trafiła dzięki temu to specjalnej uczelni, w której może przejść szkolenie zapewniające jej później naprawdę wspaniałe, choć niebezpieczne życie. Nie było jednak tej historii, gdyby los nie spłatał jej figla i nie postawił całej uczelni oraz jej życia przed ogromnym znakiem zapytania…
„Instytut” czyta się zadziwiająco przyjemnie – napisany został prostym, ale przyjemnym językiem. Jeśli miałbym użyć jakiegoś bardziej poetyckiego porównania, to powiedziałbym, że przez powieść płynie się jak przez spokojne morze, pozwalające na kontemplowanie jego piękna. Być może to ostatnie byłoby lekkim nadużyciem, ale cała reszta się zgadza. Ciężko cokolwiek zarzucić językowo, bo jest po prostu spoko. Nie ma zbyt wielu męczących opisów, dialogi mają ręce i nogi, a K.C. Archer prowadzi samą historię w odpowiednim tempie. Nie sili się też na tworzenie nie wiadomo jak ambitnego świata, wykorzystuje to, co istnieje wokół nas, a same „moce” postaci występujących w książce również bazują raczej na ogólnie przyjętej wiedzy i stereotypach. To jest akurat całkiem spoko, bo nie trzeba się przebijać przez mury między tym, co już znamy, a tym, co powstało w głowie twórcy.
Na ogromny plus zasługuje również bardzo naturalne wplatanie szczegółów dotyczących zarówno samej nauki w uczelni, do której trafiła główna bohaterka, jak i podziału mocy psychicznych. Niestety dość często spotykam próby przekazywania wręcz definicji encyklopedycznych przez autorów, co trąca sztucznością – i to bardzo mocno. K.C. Archer jednak nie wpisuje się w tę kategorię. Tak naprawdę wszelkie detale wynikają z bardzo naturalnych rozmów pomiędzy poszczególnymi postaciami. W pewnym sensie wygląda to tak, jakbyśmy naprawdę czytali o studiach konkretnego kierunku i po prostu czerpali garściami z wiedzy wykładowców. A wbrew pozorom jest trochę tej wiedzy o świecie, w którym „Instytut” jest osadzony.
Trochę jednak kuleje w książce poczucie czasu. Coś, co powinno trwać kilkadziesiąt minut, zostaje rozwiązane na przestrzeni połowy strony bez sugestii pominięcia połowy czasu. Jednym z pierwszych przykładów, na który natrafiłem, była rozmowa telefoniczna. Jawnie zostało przekazane, że na karcie telefonicznej zostało około dziesięciu minut przeznaczonych do rozmowy (ach te wspomnienia, karty telefoniczne!). Cała rozmowa, aż do rozłączenia z powodu wyczerpania środków, trwała dziewięć zdań (sic!). Z czego tak naprawdę połowa „zdań” to były pojedyncze słowa typu „wiem”. Oznaczałoby to, że jedno zdanie było wypowiadane na minutę, a pomiędzy kolejnymi kwestiami były okropnie długie i nienaturalne przerwy – nic takiego jednak nie zostało zasugerowane. Niedługo później mieliśmy całe zajęcia, które zamknęły się w dosłownie maksymalnie trzech minutach. Kolejnym przykładem może być wymiana pięciu zdań (z czego najdłuższe miało dziesięć słów) w ciągu dwóch minut. Ugh.
Konstrukcja historii przypomina wiele podobnych przygód – mamy wyróżniającą się na tle całej reszty postaci bohaterkę, która jest nie tylko wielce utalentowana, ale również bardzo krnąbrna. Mamy również dość klasyczne tajemnicze zniknięcia uczniów w trakcie roku szkolnego. Jest również mega wypasiony dziekan szkoły, który ma pewnego rodzaju słabość do jednej z uczennic (ale nie w zdrożny sposób, spokojnie!), a na dodatek wie to i owo na temat jej przeszłości oraz przeszłości jej rodziców. Mamy również paczkę przyjaciół, trochę takich odludków, odszczepieńców można by rzec, którzy rywalizują z tą „lepszą” grupą. W trakcie nauki oczywiście trzeba przeprowadzić swoje własne śledztwo i odkryć co się tu u diabła dzieje w tej szkole. Przypomina Wam to coś? Harry’ego Pottera może? No cóż, trudno nie zauważyć wielu podobieństw…
Nie jest to jednak zła cecha, bo zarówno sam pomysł na świat, jak i to, jakie przygody spotkały Teddy, już nie trącają odgrzanym kotletem. Przede wszystkim jednak niesamowicie przyjemnie się je czyta – zwłaszcza wprowadzanie do samego działania telekinezy, pirokinezy i całej reszty przeróżnych -nez. Przyznam się zresztą szczerze, że dopiero gdzieś w połowie „Instytutu” zacząłem widzieć te wszystkie podobieństwa do jednej z najbardziej popularnych historii dla młodzieży – dopiero patrząc na tę powieść holistycznie, można dostrzec te podobieństwa. Trudno jednak orzec, czy są one zamierzone, bo w sumie w wielu książkach młodzieżowych można je dostrzec. Być może w tym przypadku po prostu pojawiło się ich więcej, stąd takie, a nie inne skojarzenia się pojawiły. Podkreślę jednak jeszcze raz – to jest raczej pewnego rodzaju ciekawostka niż zarzut. Użycie szkieletu bowiem to jedno, a odpowiednie uzupełnienie go tkankami to zupełnie inna sprawa.
Pod koniec jednak można napotkać coś, co wygląda jak skocznia narciarska – lecisz na łeb na szyję w dół tylko po to, żeby na chwilę pofrunąć w powietrze. Jakość „Instytutu” na ostatnich około stu pięćdziesięciu stronach jest właśnie mniej więcej taka. Leci na łeb na szyję, tonąc w dziurach, braku logiki oraz coraz grubszymi nićmi szytych akcjach. Do tego podobieństwo do Harry’ego Pottera przybiera na sile. Na całe szczęście sama końcówka jest co prawda może odrobinę za szybka, ale jednak ładnie zwieńczona. Z prostym, ale wywołującym zaciekawieniem otwarciem kolejnego tomu. To takie można powiedzieć małe ostrzeżenie z mojej strony dla Was – możecie zacząć kręcić nosem. Nie bójcie się jednak – gorsze chwile nie oznaczają trwałego spadku formy.
Przyznać muszę szczerze, że ubawiłem się mimo wszystko przednio przy tej książce. Powiem więcej – wręcz potrzeba mi było czegoś takiego! Lekkiego, młodzieżowego wręcz, z odrobiną tajemnicy, wątkami fantastycznymi (ale jednak stąpającymi w miarę twardo po betonie) oraz przyjemnie opisaną historią. „Instytut” okazał się pozycją bardzo fajną, chociaż z irytującymi błędami. Nie mogę przeżyć tego swobodnego podejścia do operowania czasem trwania czynności przez K.C. Archer. Na całe szczęście całokształt działa bardzo mocno na korzyść tej powieści. Nie oczekujcie ambitnej literatury, która Wami wstrząśnie, zmiesza i wypluje na glebę. Jeśli tego szukacie, to musicie to robić gdzieś indziej. Jeśli jednak czekacie na książkę, która Was wciągnie, nie będzie wymagała ogromnej ilości skupienia oraz uwagi, wprowadzi Was w bardzo ciekawy świat i poprowadzi za rękę przez intrygującą historię, to doskonale trafiliście. Czekam na kolejny tom i szykuję herbatę!
Łączna ocena: 7/10
Za możliwość przeczytania dziękuję
Cykl „School of psychics”
Instytut | The Astral Traveler's Daughter
0 komentarze:
Prześlij komentarz