Źródło: Lubimy Czytać |
Autor: Andy Weir
Tytuł: Marsjanin
Wydawnictwo: Akurat
Tłumaczenie: Marcin Ring
Stron: 384
Data wydania: 19 listopada 2014
Chyba nie ma osoby wśród fanów ogólnie pojętej kultury, która nie słyszałaby o filmie „Marsjanin”, opowiadającym o astronaucie walczącym na Marsie o własne życie. Jest to adaptacja książki Andy’ego Weira o tym samym tytule – niezwykle interesującej pozycji, która potrafi przyciągnąć uwagę już samym swoim opisem. Sam film mam w planach już od dawna, jednak bardzo chciałem najpierw zapoznać się z papierową wersją. Z jednej strony wiem, że wpłynie to na odbiór filmu („ale to tak nie było!”), ale z drugiej aż szkoda przejść obojętnie obok książki, w oparciu o którą powstał tak głośny film. Jak się okazało, była to dobra decyzja, gdyż przy książce spędziłem niesamowite chwile.
Trzecia załogowa misja na Marsa składa się z sześciu osób – każda z nich o innej specjalizacji, ale wszystkie mają ten sam cel. Jak najlepiej wykonać swoją pracę i przeżyć. Mark Watney już po kilku dniach będzie musiał starać się bardziej niż inni, ponieważ jako jedyny zostanie na powierzchni Czerwonej Planety. Reszta załogi odleci z powrotem na Ziemię, uznając swojego kompana za martwego. Dla Marka będzie to prawdziwe wyzwanie – jak przeżyć nie mając niemalże niczego poza tym, co zostało przysłane wcześniej jako zaopatrzenie misji dla sześciu osób.
„W trakcie tego procesu występuje stadium pośrednie, amoniak. Chemia, będąc niegodną zaufania dziwką, zapewnia to, że trochę amoniaku nie przereaguje z hydrazyną”.
Powiem od razu, wprost, bez ogródek – jest to niesamowita książka. Nie tylko wciąga od pierwszych stron, nie tylko potrafi utrzymać przy sobie Czytelnika, ale daje mu tak ogromną radość z lektury, że ciężko to opisać. Jest doskonale wyważona – odpowiednia ilość naukowego bełkotu połączona z idealnie dobraną porcją walki psychologicznej samego ze sobą, doprawiona dokładnie taką szczyptą humoru, jaka powinna być. Fan nowych technologii znajdzie w „Marsjaninie” od groma ciekawych dla niego fragmentów – jak choćby opisy działania poszczególnych urządzeń, które potrzebne są do przetrwania głównego bohatera. Tutaj na białym koniu wjeżdża patron osób, dla których nauka sama w sobie jest muzą i natchnieniem do działania – opisywane są procesy, które zachodzą w poszczególnych reakcjach oraz jak do nich można doprowadzić mają takie a nie inne narzędzia i materiały.
Nie samą pomysłowością i wiedzą jednak człowiek przeżyje na Marsie. Zwłaszcza jeśli jest tam sam, a wie doskonale, że nie uda mu się złapać żadnej taksówki na Ziemię. Zapasy są ograniczone, nie ma nieskończonej ilości części zamiennych, a nieprzyjazne (wręcz zabójcze) środowisko nie pomaga wcale w procesie planowania i po prostu przeżywania. Dlatego mamy też do czynienia z pokazem determinacji oraz silnej woli, jakie musi w sobie odnaleźć Mark Watney, aby przetrwać. Bez względu jak bardzo ciężkie kłody będzie mu rzucała pod nogi Czerwona Planeta oraz on sam, swoimi ludzkimi błędami. Tak, to też jest pięknie pokazane, jak człowiek nawet w chwilach największego skupienia pozostaje jedynie człowiekiem, który sam siebie może zapędzić do grobu.
„Zastanawiam się, co w NASA by powiedzieli na to, że tak poczynam sobie z RTG. Pewnie schowaliby się pod biurkami i dla pocieszenia głaskali swoje suwaki logarytmiczne”.
Tempo całej akcji jest również po prostu idealne – nie odczuwałem ani zbyt szybkiego przemierzania z jednego punktu fabularnego do drugiego, ani zbędnego rozwlekania akcji. Nie można marudzić na brak zwrotów akcji, które jak się możecie domyślać, nie należą do pozytywnych. Nadają niesamowitej dynamiki całej powieści i jeszcze bardziej przytrzymują czytelnika przy lekturze. Autorowi udało się nawet osiągnąć to, że bardzo szybko zapomniałem o dość… nietypowo szybkim powrocie do zdrowia głównego bohatera. W końcu był „ciężko ranny”, a opisy sugerowały wręcz sytuację prawie beznadziejną. Mimo wszystko wyglądało na to, że Mark Watney natychmiast odzyskał pełną sprawność, co było podejrzane nawet z wykorzystaniem technologii, którą miał pod ręką. Przypomniało mi się o tym dopiero po skończeniu lektury, więc wygląda na to, że Andy Weir wiedział co robi.
Jeśli mam być szczery, to nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakaś książka aż tak mnie do siebie przyciagnęła. Nie licząc wieczorów, nie mam za bardzo czasu na czytanie, stąd mój plan dnia wygląda tak, że na lekturę poświęcam ostatnie minuty przed snem – czasem godzinę, czasem dwie, a czasem maksymalnie pół godziny. W przypadku „Marsjanina” szukałem każdego dnia możliwości znalezienia dodatkowych choćby pięciu minut, żeby przeczytać chociaż kilka stron. Za każdym razem, kiedy ten czas znalazłem, nie chciałem się oderwać od lektury. Po prostu magia, brakowało mi takiej książki. Nawet jeśli po skończeniu lektury odczuwam pewien dyskomfort spowodowany wspomnianą kwestią rany głównego bohatera, to nie zmienia to faktu, że cała książka jest naprawdę mega. Oby więcej takich.
„Nie wytrzymało połączenie podłogi ze ścianą. Ma to sens. Kąt prosty w zbiorniku ciśnieniowym. Fizyka nie cierpi takich rzeczy”.
Kompletnie nie dziwię się, czemu postanowiono nakręcić film na podstawie książki. Po pierwsze, narracja w formie dzienników (czy raczej „solników”?) aż się prosi o przedstawienie historii właśnie w takiej formie, z perspektywy głównego bohatera. Po drugie Andy Weir poprowadził fabułę w ten sposób, że idealnie pasuje do budowania napięcia na wielkim ekranie, a przy okazji pozwala na odpowiednie przygotowanie punktu kulminacyjnego – wszystko w tej książce krzyczy „namaluj mnie jak jedną ze swych”... Ekhm… No, po prostu krzyczy i się kojarzy z filmem. To oczywiście w samej lekturze również pomaga niesamowicie. Obrazy przedstawiające poszczególne sceny same się pojawiają przed oczami, kolejne sceny same ubierają się w rekwizyty, a czytelnik zaczyna gryźć paznokcie jakby był na bardzo emocjonującym seansie.
Wciągająca, pełna humoru oraz naukowych szczegółów (nawet jeśli czasem dotyczą technologii, które na chwilę obecną nie istnieją) książka, którą Andy Weir napisał bardzo zgrabnie i z sensem. Doskonałe tempo, idealnie dawkowane emocje czynią z „Marsjanina” genialną książkę na każdą okazję. Nieco mniejszy font niż zazwyczaj spotykany w książkach zapewnia dłuższy czas spędzony z lekturą, co jest akurat w tym przypadku niewątpliwym plusem. Tak bardzo mnie ta powieść zachęciła do sięgnięcia po filmową adaptację, że muszę jak najszybciej znaleźć dwie godziny wolnego czasu. Na pewno jednak sama książka pozostanie w mojej pamięci bardzo długo i wiele razy będę ją polecał. Tutaj nie ma miejsca nawet na marginesy błędu dopuszczalne przez NASA – mam 100% pewności i zaczynam od teraz. Przeczytajcie, bo warto.
Łączna ocena: 9/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz